Adwokat Michał Stambulski w swoim tekście pt. Prawo wypadło z orbit, zamieszczonym w Pokoju adwokackim dokonuje interesującej, choć jak zobaczymy, nie do końca trafnej interpretacji sporu o Trybunał Konstytucyjny. Piszę „nie do końca trafnej”, gdyż Autor zatrzymuje się niejako w pół drogi, chociaż, znając jego przenikliwość, spodziewalibyśmy się, że sprawę doprowadzi do końca.
To, czego brakuje Stambulskiemu, jako teoretykowi prawa i polityki, to warsztat historyka. Zwróćmy się więc ad fontes by lepiej zrozumieć to, co dzieje się wokół najwyższego sądu Rzeczypospolitej.
Analiza wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, który z pewnością jest intelektualnym i moralnym przywódcą obozu obecnej władzy, pozwala zmienić kwalifikację, którą przypisał mu Stambulski. Nie jest to bowiem populista, w tym sensie, że ucieleśnia on lud. Różnicą między liberałami (do których zaliczam Nowoczesną, PO, PSL oraz Zjednoczoną Lewicę) a PiS jest to, że polityka tej ostatniej partii oparta jest przede wszystkim na wartościach poznawczych. W tzw. „drugim expose”, a więc wystąpieniu Jarosława Kaczyńskiego w Sejmie w dniu zaprzysiężenia rządu, bezpośrednio po przemówieniu premier Beaty Szydło, poseł używa obrazowej metafory „zerwania kurtyny”, na której przez ostatnie osiem lat wyświetlać miano „film dla maluczkich”, w którym wszakże „rzeczywistości nie widać”. Metafora ta, o ile mi wiadomo, umknęła mediom, lub została przez nie po prostu zignorowana[1]. Podjął ją chyba tylko Marek Migalski, który rozpatrywał jej treść w porównaniu do Platońskiej jaskini.
Ja widziałbym tu raczej Kaczyńskiego, w roli… lewicowego myśliciela, strukturalisty i semiologa Rolanda Barthes`a! „Filmem”, który oglądamy od ośmiu (a w zasadzie od dwudziestu pięciu) lat byłaby liberalna narracja na temat polskiej rzeczywistości społecznej i politycznej. Narracja, wedle której sukces Polski mierzony jest wzrostem PKB i liczbą inwestycji developerskich, narracja, która niezamożnych ucieleśnia w serialowej postaci Ferdka Kiepskiego (lub ewentualnie anonimowego klienta MOPSU); narracja, która legalizowała złodziejską prywatyzację lat dziewięćdziesiątych. Także – dodajmy gwoli ścisłości – narracja przypisująca winę za Smoleńsk „polskim pilotom” i pijanemu gen. Błasikowi. Pod tą narracją kryją się, według Kaczyńskiego, realne stosunki społeczne, ignorowane przez urzędową statystykę ekonomiczną oraz organy wielkiej finansjery (ostatnio „The Economist”). Stosunki te, dodajmy, należy zmienić, by polepszyć los dużej części społeczeństwa dotąd wyrzuconej poza margines i nie reprezentowanej przez partie liberalne.
Objęcie rządów przez PiS nie byłoby więc dojściem do władzy tego uciśnionego ludu. Inteligencka postawa Kaczyńskiego jest zbyt elitarystyczna, by tak mogło być. PiS to nie Razem. Objęcie rządów przez PiS oznacza (między innymi) odarcie tej liberalnej narracji z pozorów. Tak jak Barthes dekodował propagandę Trzeciej Republiki, jako narrację, która w rzeczywistości dążyła do ustanowienia nowych ram hegemonii politycznej, tak Kaczyński, w swoim mniemaniu, dekoduje (rzecz jasna w dużo gorszym niż Barthes stylu) narrację polskiego liberalizmu, jako legitymizującą niesprawiedliwe, lecz jak najbardziej realne stosunki społeczne, prawne i polityczne Trzeciej Rzeczpospolitej. Ta działalność poznawcza ma więc charakter emancypacyjny i bliżej jej ideom paryskiego marca `68, niż do neokonserwatyzmu Ronalda Reagana czy Margaret Thatcher.
Z takiego rozpoznania polskiej polityki ostatnich kilkudziesięciu lat wynika stosunek Kaczyńskiego (i PiS) do Trybunału Konstytucyjnego. Trybunał jest „trzecią izbą parlamentu”, ciałem jawnie politycznym (potwierdza to zresztą działalność prof. Rzeplińskiego, któremu niezawisłość sędziowska nie przeszkodziła wypowiadać się w mediach o wyroku, który jeszcze nie zapadł), jest więc po prostu przeciwnikiem politycznym, którego trzeba zwalczać. Stambulski twierdzi, że według liberała „TK jest sędzią w grze politycznej”. Kaczyński wyraźnie twierdzi, że wyroki tego sądu „są arbitralne”, przez co rozumie właśnie deficyt reguł, wedle których gra miałaby się toczyć. Trybunał jest więc nadal arbitrem, tyle, że zbyt arbitralnym, zbyt stronniczym. Czy to, według Autora, czyni go „populistą” czy „liberałem”? A może sam podział jest mylący?
Fakt, że atak na Trybunał przeprowadzony został bez oglądania się na skutki uboczne (np. ustanowienie niebezpiecznych precedensów w relacjach władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej) jest osobną kwestią i chyba nawet sam prezydent Duda zdaje się po cichu ubolewać nad tym faktem. Tym niemniej, Trybunał, jako „reduta” koalicji PO-PSL, pełnić będzie rolę strażnika liberalnej narracji, usprawiedliwiającej niesprawiedliwy ancien régime i stąd prowadzona per fas et nefas ostra walka Sejmu, Rządu i Prezydenta z tym ciałem. Wiele wskazuje, że walka o Trybunał to tylko początek reformy całego systemu prawnego Trzeciej Rzeczpospolitej, włącznie z sądownictwem i prokuraturą, zapowiadanej niejednokrotnie przez niejednego przedstawiciela obecnej władzy.
Jeżeli moja interpretacja jest poprawna, to PiS nie jest ludem ucieleśnionym, jak chciałby tego Stambulski. Posłowie tej partii są najzwyklejszymi w świecie reprezentantami ludzi, którzy na transformacji ustrojowej stracili.
„Nieudaczników”, którzy nie założyli własnej firmy. Różnica pomiędzy PiS a liberałami polega na tym, że ten pierwszy rzeczywiście zadał sobie trud wysłuchania tych ludzi i na tej podstawie opracował swój – zwycięski[2] – program wyborczy. Polityka nowego reżimu traci więc posmak idealistycznego faszyzmu, gdyż przywódca nie jest wyrazicielem woli narodu. Jest obrońcą jego dobra[3], reprezentuje bowiem jego interesy.
W tym sensie – polityka prowadzona przez nowy rząd i nową większość parlamentarną jest aż do bólu pragmatyczna. Jeśli przyjrzeć się bliżej – pragmatyzmem da się wyjaśnić niemal wszystkie działania PiS. Program 500+ ma na celu zatrzymanie emigracji oraz zwiększenie dzietności wobec kryzysu demograficznego. Kwota wolna od podatku – pozostawienie części pieniędzy w kieszeni podatników, zwiększając tym samym ich konsumpcję. Polityka klimatyczna – ograniczenie negatywnych dla przemysłu skutków Pakietu z 2008 roku. Wojna o Trybunał – pacyfikację ciała w większości złożonego z przeciwników politycznych. Ciała, które rzeczywiście mogłoby powstrzymać Sejm przed wprowadzeniem w życie niemal każdej ustawy.
To, co nas najbardziej razi w sporze o Trybunał, to jednak nie sposób jego prowadzenia. Przecież PO równie bezczelnie poczynała sobie przez osiem lat swoich rządów, tyle, że – przyznajmy uczciwie – bez tak histerycznej otoczki medialnej, jak teraz. Trybunał dotąd funkcjonował niejako na uboczu dyskursu politycznego, w bardzo wygodnej niszy formalistycznego legalizmu, uświęconego metodą dogmatyczną i językową analizą litery prawa, co nadawało mu posmaku nieco ezoterycznego a z pewnością hermetycznego. PiS natomiast dokonał innego rozpoznania – Trybunał nie jest zwykłym sądem. To ciało polityczne.
Przez ćwierćwiecze powtarzano nam, obywatelom Rzeczpospolitej, że polityka jest czymś złym, że jej obecność przeszkadza, że jej uprawianie w pewnych miejscach[4] jest niczym dłubanie w nosie podczas uroczystej kolacji. Jedna z kampanii wyborczych ostatnich lat przebiegała nawet pod hasłem „nie róbmy polityki, budujmy stadiony”. Ponieważ jednak z budowy stadionów, prócz nich samych pozostało przede wszystkim zadłużenie średnich przedsiębiorstw i setki tysięcy nieopłaconych roboczogodzin pracowników budowlanych, Polacy wybrali w październiku politykę. Polityka oznacza konflikt, nie bądźmy więc zdziwieni kiedy on nadchodzi. Jeżeli skutkiem będzie większa frekwencja w kolejnych wyborach albo większe zainteresowanie„Kowalskiego” tym co robią w Sejmie jego reprezentanci (a nie jego „ucieleśnienia”)[5] uważam, że jeśli przyjdzie nam za to zapłacić Trybunałem Konstytucyjnym, cena nie będzie wygórowana.
O ile zgadzam się z tym, że Hamlet był wytrawnym politykiem (idę tu, podobnie jak Stambulski za sugestią Carla Schmitta), o tyle trzeba przyznać, że PiS nie „hamletyzuje”. Kroczy zdecydowanie, ciężko i po trupach, nie zastanawiając się czy królobójstwo mu przystoi, szafot jest już bowiem przygotowany, przy czym królem nie jest tu bynajmniej Donald Tusk – chodzi raczej o cały post-okrągłostołowy układ sił politycznych, społecznych i ekonomicznych. O ile jednak krytyka tych działań jest prawem, którego nikt nie zamierza nikogo pozbawiać, o tyle rzeczywiste skutki „okresu przejściowego” poznamy dopiero za kilka lat – i wtedy dopiero będzie można uczciwie stwierdzić czy było warto…
Wojciech Puchta
Autor jest historykiem i kulturoznawcą. Doktoryzuje się z zakresu historii kultury na Instytucie Kulturoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego. Miłośnik nauk ścisłych.
[1] Nic dziwnego zresztą, skoro słowa te padły właśnie w kontekście negatywnej roli mediów w sporze politycznym.
[2] Zauważyć należy, że rząd Beaty Szydło, oraz popierająca go większość parlamentarna mają największą ze wszystkich powojennych (sic!) rządów legitymację demokratyczną. PiS wygrało w całym kraju oraz we wszystkich grupach społecznych (podobna sytuacja miała miejsce tylko raz, w wyborach prezydenckich w 1997 roku, wtedy jednak Aleksander Kwaśniewski zdobył niemal trzy czwarte głosów). Powoływanie się zatem na wolę suwerena przez tę partię jest jak najbardziej uzasadnione.
[3] Tu na marginesie warto przypomnieć, że Kornel Morawiecki nie powiedział w Sejmie pod koniec listopada, że prawo nie może być niezgodne z „wolą narodu”. Przypisywanie mu tych słów ma na celu przywołanie faszystowskiej koncepcji mas i przywódcy, opartej na zasadzie wolitywności. Przywódca miałby wyrażać „wolę” narodu i jako taki, stać ponad prawem. Morawiecki wyraźnie mówił o „dobru narodu”, co zasadniczo zmienia postać rzeczy. Czyż nie po to istnieje władza ustawodawcza, aby zmieniać prawo w imię właśnie owego dobra narodu?
[4] A niektórzy stwierdzali publicznie, że jednym z takich miejsc jest również… sala plenarna Sejmu.
[5] Nieśmiałymi jaskółkami takiego obrotu spraw były dwie wielkie manifestacje na ulicach Warszawy w ostatnich dniach.
No comments
Sorry, the comment form is closed at this time.