Jak aplikanci bawili się drzewiej, adw. Andrzej Nogal

Aplikant jest zwykle prawą, a niekiedy lewą ręką adwokata. Gdzie są adwokaci, nie może zabraknąć aplikantów. Nie inaczej było w Polsce przedrozbiorowej. Droga do zawodu adwokata – zwanego wtedy patronem – prowadziła przez praktykę u mistrza, a że uczniami adwokackimi, zwanymi wtedy dependentami, byli wtedy jeszcze młodsi ludzie niż obecnie – nic dziwnego, że trzymała się ich często ochota do płatania psich figlów. Tak w pojedynkę, jak i szczególnie w aplikanckiej gromadzie.

O drodze do kariery adwokackiej w XVIIIw. można się wiele dowiedzieć z „Opisu obyczajów za panowania Augusta III” pamiętnikarza Jędrzeja Kitowicza, czy też z „Pamiątek Soplicy” Henryka Rzewuskiego. Pierwszym etapem kształcenia adwokata było ukończenie któregoś z kolegiów jezuickich, pijarskich lub szkół średnich prowadzonych przy Uniwersytecie Krakowskim. Uczeń takiej szkoły nabywał znajomość łaciny – która była językiem dokumentów prawnych, kaligrafii oraz dogłębną znajomość retoryki. A ta bardzo przydawała się tak przy konstruowaniu dokumentów, jak i przy wygłaszaniu przemówień. Ówcześnie ceniono formę równie mocno jak treść.

Szkół prawniczych wtedy w Polsce nie znano. Jedyną więc drogą, aby nabyć wiedzę o prawie była praktyka u patrona. W jej trakcie młodzian był zaznajamiany tak z przepisami prawnymi, jak i praktyką funkcjonowania polskich sądów. Owszem, dla umysłów oczekujących głębszej teorii tego typu kształcenie pozostawało wrażenie niedosytu – było jednak świetną szkołą prawniczej praktyki. Przy sądach niższych instancji nie było zbyt wielu patronów, a i tym samym aplikantów było mało, Wyjątkiem był Trybunał Koronny, wokół którego skupiali się najznamienitsi adwokaci, a tym samym i ich aplikanci byli niemożebnie nadęci pychą.

Sesje Trybunału były dwie: piotrkowska i lubelska. Zaraz po uroczystości rozpoczęcia sesji aplikanci zbierali się w gromadę niedaleko od ratusza. Tam formowali koło w którego środku po kolei bili się po dwóch na kije, które w zależności od wielu bijących, bywały cienkie lub grube, świerkowe, lub dębowe. Na grube i ciężkie bili się najstarsi. W ten sposób ustalano kto jest najlepszy w walce na palcaty i aplikant ten zostawał marszałkiem koła. Ci zaś, którzy byli mało od niego gorsi, pozyskiwali tytuł wicemarszałkowi i inne. Następnie radosna gromada aplikantów szła do miejscowych Żydów. Zgodnie z obyczajem, bądź ustępując przed obawą przemocy, Żydzi obdarowywali dostojników aplikanckiego koła prezentami, a ogółowi aplikantów urządzali ucztą. Jeżeli by marszałek koła i jego świta nie byliby zadowoleni z prezentów wtedy tych Żydów, którzy by się pojawili rynku nakazywano łapać i trzepać kijami w kole. Zwykle obywało się bez tego: aplikanci otrzymywali miód (pitny), obwarzanki i cukierki, szefostwo prezenty, a cała gromada wracała po ratusz.

Od tego momentu rozpoczynała się jurysdykcja kijowa, moc której rozciągała się na ogół równych, bądź o niższej pozycji niż członkowie koła, a czasami także uzurpowali sobie władzę i nad mocniejszymi. Stali w gromadzie na rynku i przypatrywali się przechodzącym. Kto im wyglądał na słabszego i tchórzliwszego, zaraz go wciągali do koła i kazali bić się na kije z członkami koła. Jeżeli przybysz zarobił guza, albo kijem po twarzy, to puszczano go wolno, albo pozwalano wstąpić do koła. Jeżeli ktoś nie chciał się w ogóle bić, wymuszano na nim datek pieniężny dla koła, ale i więcej nie zaczepiano. Jeżeliby pochwycony przechodzień chciał, to mógł się bić i ze starszymi koła. Jeżeli by ich pokonał, mógł objąć ich urząd. Wtedy nowy marszałek mógł udać się z kołem po nowe prezenty do Żydów, ale skromniejsze.

Tak Kitowicz opisuje zabawy aplikantów. Warto podkreślić, że były one z reguły bezkrwawe, a agresja i testosteron młodych aplikantów kanalizowano w quasi-zabawach sportowych, kończonych wesołością i wspólnym piciem. Mniej odpowiednich dla pensjonarek, ale z pewnością dopasowanych do osobowości młodych szlachciców, przywykłych do kultywowania rycerskiej przeszłości. Z kolei w „Pamiątkach Soplicy” czytamy, że ponoć pod Lublinem był kamień, zwany młynem palestry. Kto go dotknie, musi się bić na szable z członkami koła. Jeżeli pokona trzech kolejnych, to wolny jest od wszelkich zaczepek koła.

Jak widać, dawniejsi aplikanci mieli znacznie więcej fantazji, od swoich obecnych następców. Czy wynika to z faktu, że byli młodsi? Czy też z większego poczucia godności aplikanckiej i z dumy z przynależności do palestry? Rozsądź to sam Czytelniku …

Adwokat Andrzej Nogal

1568402-andrzej-nogal-adwokat

Share Post
Written by

adwokat, postać ze wszech miar kontrowersyjna, wywołuje skrajne emocje (być może dlatego, że niekiedy wyraża skrajne poglądy)

No comments

Sorry, the comment form is closed at this time.