O trafności wyboru, adw. Marcin Surowiec

Z ciekawością przeczytałem tekst Amandy Waliszewskiej na temat jej wizji życia po prawie. Z tym większą, że – jak wynikało już z początku tekstu – autorka ukończyła studia i podjęła pracę w korporacji. Niestety po obiecującym tytule dalej było tradycyjnie: nudne obowiązki („setki aktów zgonu”), wiedza większa niż „renomowani prawnicy” i tradycyjni pierwszoroczniacy z teczkami i w garniturach (tych mi już trochę szkoda, bo wszyscy się z nich śmieją. A może oni po prostu lubią dobrze wyglądać), a na koniec złe prawo.

 

Niestety z samego tekstu nie wynika zbyt wiele o samej autorce i jej prawniczej przeszłości. Wiemy, że skończyła prawo, podjęła pracę w większej kancelarii, była zatrudniona na umowę o pracę i – jak się zdaje – wykonywała stosunkowo proste i powtarzalne czynności. Wiemy też, że pracowała przez 8 godzin, po czym wychodziła z pracy i bardzo nie chciała tam wracać. Można by w tym miejscu westchnąć i stwierdzić, że w zasadzie autorka nie ma prawie żadnego pojęcia o tym zawodzie, skoro nie dane jej było zająć się czymkolwiek poważniejszym. W samym tekście znajduje się jednak fragment o wiele ważniejszy i warty podkreślenia: Autorka stwierdza, że nie warto wybierać prawa „chyba, że to lubisz i robisz to dobrze. A w dodatku masz pomysł na siebie, bo prawo to nie tylko toga”.

 

Żałuję, że dojście do tej uniwersalnej prawdy wymagało od autorki wylania tylu żali. Jest to wprawdzie o tyle zrozumiałe, że poczucie wyboru złego kierunku może ciążyć zaś – jak stwierdził któryś z moich dawnych wykładowców uniwersyteckich – wybór prawa jest o tyle trudny, że ktoś nie mający wcześniej kontaktu z zawodem w zasadzie nie wie, na czym on polega i z czym się wiąże.

 

Spróbuję zatem przedstawić odmienny punkt widzenia. Po kilkunastu latach pracy jako prawnik, aplikacji i kilku latach w szeregach adwokatury nie wyobrażam sobie siebie wykonującego inny zawód. Ten zawód zapewnia brak nudy. Nawet powtarzalne sprawy różnią się szczegółami. Różne sądy mają różne praktyki. Sędziowie inaczej widzą swoją rolę. Klienci mają różne oczekiwania, wiedzę i doświadczenia. W sprawach odkrywane są wątki, o których nie było mowy na początku. A nad tym wszystkim unosi się konieczność takiej reprezentacji czy udzielania porad, która ma pomóc klientowi i nie wpędzić go w większe kłopoty. Im większa wiedza i doświadczenie tym – z jednej strony – lepsza możliwość przewidywania, co może się wydarzyć, a z drugiej – paradoksalnie – większa świadomość nieprzewidywalności. Można na to patrzeć negatywnie i twierdzić, że brak zerojedynkowych rozwiązań i brak pewności uniemożliwia w istocie wykonanie zadania, a można potraktować to jako wyzwanie i chęć sprawdzenia się. Gdy doprowadzenie do korzystnego dla klienta wyniku jest oparte nie tylko na uwzględnieniu samej normy, ale jeszcze nastawienia klienta, nastawienia sądu, przedstawienia własnej interpretacji i wszystkich tych możliwości, które są uwzględniane przy rozstrzygnięciu, w sposób świadomy albo nie. Mówi się czasem, że prawo jest jak matematyka. Mamy określone aksjomaty i na ich podstawie mamy uzyskać określony wynik. Tyle, że my mamy jeszcze nieprzewidywalny czynnik ludzki. I to czyni wszystko tak bardzo dla mnie interesującym.

 

Proste – wydawałoby się – sprawy o zapłatę mogą powodować niezwykłe komplikacje. Nawet zajmując się drobnym wycinkiem prawa jest możliwe odnajdywanie w nim szeregu zagadnień i wątpliwości, a ich rozwiązanie stanowi nieraz doskonałe ćwiczenie intelektualne. Aby nie być gołosłownym. Jak wie każdy student, wyrokowi zaocznemu sąd nadaje z urzędu rygor natychmiastowej wykonalności (wprawdzie w wielu pismach czy wzorach przewija się często wniosek o nadanie wyrokowi rygoru „w sytuacjach prawem przewidzianych”, wypada jednak uznać, że to wyraz kultywowania znakomitej tradycji przedwojennej, gdy wyrok zaoczny zapadał na wniosek strony, a nie żadne tam niedouczenie, czy nieznajomość przepisów). Proste, jasne oczywiste. Tylko skoro tak, to jak odpowiedzieć na pytanie, czy sąd winien nadawać rygor wyłącznie punktowi I wyroku (temu, w którym roszczenie zasądza), czy również punktowi II, gdzie zawiera rozstrzygnięcie o kosztach (a to przecież jest postanowienie zawarte w wyroku). Czy przepis kpc stanowi o wyroku sensu largo czy sensu strice? A gdy już odpowiesz na to pytanie – wiedz drogi Czytelniku – że z moich osobistych doświadczeń wynika, że odpowiedź na to pytanie jest różna w różnych sądach w Polsce. A jak naprawdę brzmi norma prawna? Trudno przyjąć, że dopuszcza oba rozwiązania.

 

Czy powyższa kwestia jest ciekawa? Tak. Ale tylko dla kogoś, kto lubi prawnicze zagadki i dzielenie włosa na czworo. A jest przecież całe grono ludzi, którzy uważają że to nie ma większego znaczenia i to zwykłe szukanie dziury w całym. I że wszystkie te prawnicze analizy to nudziarstwo niewarte tracenia na nie czasu.

 

Nie twierdzę, że prawo musi się podobać. Wprost przeciwnie. Próba wykonywania tego zawodu przez kogoś, kto go nie lubi, musi powodować skutki podobne do tych, które opisywała Amanda Waliszewska. Ale z tego nie wynika, że nie warto studiować prawa, a później wykonywać ten zawód. Z tego wynika jedynie, że warto lubić to, co się robi. Bo to daje satysfakcję, możliwość samorealizacji, a na końcu czasem prestiż i pieniądze. W tej kolejności.

 

Adwokat Marcin Surowiec

 

1239468_640484965991927_1557352437_n

Udostępnij wpis
Autor:

Adwokat, niedoszły historyk, germanista i filozof, wolnomyśliciel (pisane razem, a nie osobno)

Brak komentarzy

ZOSTAW KOMENTARZ