Rozmowa (której nie było) z prof. Władysławem Bartoszewskim [Magazyn Pokój Adwokacki]

zrzut-ekranu-2016-10-31-13-57-24Porozmawiajmy o adwokaturze i o adwokatach w pana życiu.

Mam szczególną tremę, ponieważ nie jestem adwokatem, nigdy nim nie byłem, ani nawet nie zamierzałem być, a przemawiam właśnie do adwokatów. Muszę dodać, że zawsze miałem wśród adwokatów wielu przyjaciół – nawet najbliższych przyjaciół. Mimo to czuję się trochę speszony. Chciałbym, ażeby mój udział w Państwa święcie miał charakter refleksji osobistej człowieka, który z adwokaturą w życiu się wielokrotnie stykał.

W jakich okolicznościach?

Gdybym żył w bardziej praworządnych czasach, to być może byłbym ulubionym klientem adwokatów, ponieważ w sumie straciłem wolność na 8 lat. Ponieważ jednak żyłem w czasach mało praworządnych, to specjalnie efektywnym klientem adwokatury nie mogłem być. Czasy po temu nie były sprzyjające, a procesów cywilnych unikałem jak mogłem.

Wychowany byłem w warszawskim domu inteligenckim, w którym największym autorytetem był wuj mojej matki, rejent Adam Śleszyński. Uchodził on jeszcze w pokoleniu Witolda Bayera za sumienie prawników. Był, podobnie jak adwokat Bayer, orientacji mocno prawicowej. Przeżył wojnę i wkrótce po niej zmarł – w sędziwym wieku. Dla mnie wuj rejent był takim ciotecznym dziadkiem, ale dla mojej matki „wujem autorytetem”. Mieszkał niedaleko stąd, przy Kapucyńskiej. Tam, niedaleko od sądów mieszkało w latach międzywojennych i zapewne wcześniej wielu prawników. Poza wujem nie miałem w tym czasie z prawnikami do czynienia. Nigdy nie myślałem o tym, aby zostać prawnikiem. Miałem być dziennikarzem lub – jak się da – pisarzem; humanistą wolnego zawodu. Niemniej jednak wychowanie, które wyniosłem z normalnej warszawskiej rodziny urzędniczej (ojciec był przez 47 lat urzędnikiem Banku Polskiego, zaś matka księgową w elektrowni miejskiej), wpływało na to, że zawody prawnicze były przeze mnie otoczone ogromnym szacunkiem.

Adwokat, to pana zdaniem, zawód czy rodzaj powołania?

W świadomości mojej pozostało do dziś przekonanie, że adwokat to powołanie podobne jak u kapłana, pedagoga i lekarza. Nie jest to bowiem jedynie zawód. Czy możemy mówić o powołaniu weterynarza czy chemika (choć szanuję te zawody)? Może. Na pewno profesje takie jak adwokacka w rozumieniu ludzi dawnej formacji należały do powołań. Nieprzypadkowo będąc wierzącym katolikiem, zacząłem od przykładu kapłana, bo to wysoki przykład. Wiemy, że jeśli kapłan jest z powołania, to wspaniale. Podobnie jest z pedagogiem, lekarzem i adwokatem. Zapewne każdy z nas chciałby, żeby te wszystkie zawody były związane z prawdziwym powołaniem i głęboką motywacją. Ciśnie mi się myśl, że do zawodów, które ucierpiały na prestiżu w latach totalizmów, należał też zawód dziennikarza i pisarza.

Przed wojną zdołałem ledwie dojść do matury. Moje najgorętsze przeżycie z tego okresu związane było z adwokatem, a dokładnie był to udział w ślubie mojej ciotecznej siostry, w której kochałem się od 10. roku życia, choć była ode mnie o 9 lat starsza. Na studiach prawniczych poznała młodego adwokata i wkrótce wyszła za niego za mąż. Owym adwokatem był Witold Urbanowski z Radomia – w pewnym sensie stał się on wkrótce pierwszym adwokatem w rodzinie. Byłem na ich ślubie w kościele Zbawiciela. Był to z tego okresu najboleśniejszy ślub, w jakim uczestniczyłem. Moja dość bliska kuzynka, i ukochana zarazem, przeprowadziła się z mężem do Radomia. Dodać muszę, że w 1940 r. Niemcy zamknęli go w obozie koncentracyjnym, gdzie przebywał do końca wojny. Wyszedł sterany i niedługo potem zmarł.

W czasie wojny nastąpił zupełny przełom w moim życiu, a także w moich wyobrażeniach o adwokaturze i doświadczeniach z adwokatami. Właśnie od tego okresu zawód adwokata kojarzy się mi ze wspaniałymi przykładami ludzi; z pamięcią o bardzo mi bliskich, a nawet najbliższych osobach. Właśnie to określa dzisiaj moją świadomość – blisko 87-letniego człowieka, który miał czas poznać bardzo wielu ludzi.

Pierwsze poważne spotkanie z adwokaturą?

Pierwsze moje poważniejsze zetknięcie z adwokaturą, to obóz koncentracyjny w Auschwitz. Przywieziono mnie tam kilka tygodni po transporcie 47 adwokatów warszawskich, zatrzymanych w ramach prewencyjnej akcji AB prowadzonej w Krakowie, Radomiu, Warszawie i w całej tzw. Generalnej Guberni wobec inteligencji polskiej. Adwokaci odgrywali w niej według Niemców poważną rolę negatywną. Byli wśród nich ludzie bardzo różnych poglądów, których łączyło to, że wyraźnie opierali się zarządzeniom aryzującym adwokaturę i ograniczającym prawa człowieka. Dawali temu wyraz w rozmowach z władzami niemieckimi. Oczywiście Niemcy wytypowali sobie różnych ludzi, żeby uderzyć w adwokaturę, żeby złamać kręgosłupy. Metoda normalnie stosowana. Wydaje mi się, że obok księży i wykładowców wyższych uczelni, to adwokaci byli w Polsce szczególnie dotkniętą grupą inteligencji. W skali Polski bywało różnie, ale z pewnością należeli do szczególnie prześladowanych, co oczywiście automatycznie budziło szczególną uwagę i szczególną życzliwość dla tego zawodu ludzi jako tako inteligentnych, bo skoro tak ich okupant zwalcza, to muszą być to ludzie dobrzy i Polacy godni zaufania – ot taki wydaje się normalny proces myślowy.

Wróćmy do adwokatów.

Jak wspomniałem, z grupą adwokatów stykałem się na terenie obozu w Auschwitz jesienią i zimą 1940–1941, choć dość wybiórczo. Pamiętam, że wielu z nich umarło, wielu zostało przeniesionych do innych obozów, gdzie było wtedy troszkę mniej źle, by nie użyć słowa „lepiej”. Wielu przeżyło i po pewnym czasie wyszło, by w znacznej części angażować się w działania konspiracyjne. Wielu jednak nie przeżyło .

Z obozu zwolniono mnie w 1941 r. – po jesieni, zimie i wiośnie. Muszę przyznać, że miałem niesłychane szczęście, gdyż w chwili ujęcia byłem pracownikiem Polskiego Czerwonego Krzyża, który po wywiezieniu mnie do Auschwitz zaczął interweniować m.in. w Genewie itd. W związku z tym, że nie znajdowałem się na listach ludzi poszukiwanych (przed wojną miałem 17 lat), byłem dla Niemców kompletnie nikim. Skoro jednak mieszkałem w inteligenckiej dzielnicy na Żoliborzu, to podczas obławy zabrano i mnie.

Spośród 14 osób zabranych ze mną z bloku mieszkalnego na Żoliborzu w chwili mojego wyjścia z obozu żyło nas jeszcze tylko trzech. Wyszedłszy na wolność, mimo przebytych chorób i upokorzeń, chciałem trafić do konspiracji. Czekała mnie jednak kwarantanna, gdyż ten kto wyszedł z niemieckich rąk, czy z obozu, nie mógł iść od razu do konspiracji. Około roku trwała owa kwarantanna, czyli „oglądanie” ludzi, którzy kandydowali do konspiracji. Dopiero w 1942 r. zostałem zaprzysiężony w Armii Krajowej. Zaprzysięgał mnie prawnik w obecności adwokata. Ów prawnik to Eugeniusz Czarnowski – późniejszy więzień procesu moskiewskiego z 1945 r., zaś adwokatem, który stał się od tego dnia moim bezpośrednim zwierzchnikiem, był dr Kazimierz Ostrowski z Krakowa, syn byłego wiceprezydenta miasta Krakowa. Działał on w podziemiu od 1939 r. Początkowo, do 1942 r., w Krakowie. Po ucieczce drugim wyjściem – w chwili, gdy przed wejściem frontowym jego mieszkania przy Grodzkiej róg Poselskiej stali esesmani – w Warszawie. Nie był tu znany, ale mimo to już wkrótce zaczął odgrywać poważną rolę w konspiracji i to w Komendzie Głównej AK. On właśnie został moim szefem i głównym wychowawcą.

Przyjacielem Ostrowskiego i jednym z moich kolegów w konspiracji był adwokat dr Adam Dobrowolski z Krakowa (właściwie z Wielopola) – znany po wojnie jako znawca prawa gospodarczego i przemysłowego oraz działacz różnych środowisk gospodarczych. Przed wojną był natomiast normalnym krakowskim adwokatem. W czasie wojny był krótkotrwałym więźniem Auschwitz, a potem przez lata działaczem podziemia. Ci dwaj ludzie byli dla mnie w tym czasie w konspiracji najbliżsi.

Poznałem w tych czasach również innych prawników i adwokatów, np. Wacława Szyszkowskiego i Bogdana Sałacińskiego, bardziej znanego pod pseudonimem Andrzej Pomian. W 1944 r. opuścił on Polskę i był kurierem w Waszyngtonie (niewielu już pamięta zdanie „tu mówi Andrzej Pomian z Waszyngtonu”). Po wojnie pozostał w Stanach Zjednoczonych. Byli to ludzie wybiegający ponad przeciętność, aktywni nie tylko zawodowo, ale i społecznie. Część z nich związana była z Obozem Narodowym, ale np. Ostrowski był piłsudczykiem, zresztą Adam Dobrowolski również (przed wojną był nawet radnym OZN-u w Krakowie).

Oprócz wymienionych – nieżyjących już wybitnych prawników – niemałą rolę odegrali też w moim życiu adwokaci, z którymi zetknąłem się w czasie mojej pracy w latach 1942–1944 w kierowanej przez Delegaturę Rządu na Kraj Radzie Pomocy Żydom „Żegota”. Dodać muszę, że po śmierci Ireny Sendlerowej jestem ostatnim żyjącym członkiem „Żegoty”

Wiceprezesem Rady był adwokat Leon Feiner z Krakowa – socjalista żydowski z BUND-u.

Wydaje mi się, że należał on do tego lepszego skrzydła BUND-u, bo to, co wygadywał w rozmowach w cztery oczy o Związku Radzieckim, nie było bynajmniej dobre, ale różni ludzie byli w tej formacji. Drugim równoległym wiceprezesem był młody jeszcze adwokat z „Wici” Tadeusz Rek. Był on w Auschwitz, ale tam nie spotkaliśmy się. Po wojnie był przez kilka lat wiceministrem sprawiedliwości i człowiekiem nowego establishmentu.

Podsumowując…

W skrzydle wojskowym AK miałem nad sobą aż do wybuchu Powstania Warszawskiego Kazimierza Ostrowskiego, zaś w skrzydle cywilnym wiceprezesów „Żegoty” adwokatów Feinera i Reka. Jak widać, miałem w tym czasie z adwokatami dość dużo do czynienia. Pomijam już innych kolegów mojego pokolenia, studentów tajnego uniwersytetu – jeszcze nie adwokatów, choć kandydatów na adwokatów. Znałem ich wielu i trudno by ich nawet dzisiaj wymieniać. Mam ich jednak w dobrej pamięci. Wielu spotykałem w więzieniach również po wojnie. 

Czy jako polityk spotykał pan profesor na swojej drodze adwokatów?

W mojej karierze politycznej byłem, o czym zresztą chyba wszyscy wiedzą, raz w życiu członkiem partii politycznej – Polskiego Stronnictwa Ludowego. Moim szefem politycznym był adwokat Stefan Korboński, szef Okręgu Warszawskiego PSL, a moim szefem branżowym – jako dziennikarza zatrudnionego w organie Stronnictwa „Gazeta Ludowa” – szef Wydziału Prasy i Wydawnictw Kazimierz Bagiński. Nie był on co prawda prawnikiem, ale więźniem brzeskim i klientem adwokatów, bardzo znanym działaczem politycznym lewego skrzydła ludowego (wcześniej w PSL „Wyzwolenie”). Rzeczywistym jednak moim zwierzchnikiem był szef terytorialny Stronnictwa, czyli wspomniany wybitny adwokat i działacz społeczny Stefan Korboński. Złączyła mnie potem z nim wieloletnia przyjaźń – aż do jego śmierci, a zmarł w kwietniu 1989 r., po obradach okrągłego stołu, a przed pamiętnymi wyborami. Nie doczekał przełomu w polskim życiu politycznym. Odszedł na progu wolności.

Z konspiracyjnego PSL-u prowadziła droga do stalinowskiego kryminału. Nie mogę powiedzieć, że była wówczas jakaś szansa korzystania z fachowej opieki adwokatów, bo ci, których wybierała moja rodzina, nie mieli do mnie dostępu. Miałem kontakt z sędziami i oczywiście prokuratorami, a z adwokatami raczej minimalnie. Spotkałem jednak wspaniałych adwokatów w celach. Wymienię tylko Jana Sendka, Witolda Bayera i Kazimierza Glińskiego. Jak wiadomo, Bayer i Gliński związani byli zdecydowanie z ruchem narodowym. Spotykałem się również z adwokatami spoza Warszawy, jak Nowotyński z Wołynia – należący do Komitetu Ziem Wschodnich, którego aresztowano po tzw. „repatriacji do Polski”. Z jednymi przebywałem krócej, z innymi dłużej – nie miałem na to wpływu, ale powstały znajomości, które miały daleko idące później konsekwencje.

Z więzienia mokotowskiego wyszedłem stosunkowo szybko, bo po półtora roku bezowocnego śledztwa, w czasie którego „cierpiałem na zanik pamięci”. Przez półtora roku próbowano ze mnie coś wydobyć, ale działanie solidarne kolegów z „Żegoty”, w tym adwokatów Żydów, spowodowały, że zostałem zwolniony w sposób dość osobliwy. Do dziś mam kartę zwolnienia z więzienia śledczego. Nie jest na niej powiedziane z jakiego artykułu siedziałem, ani na jakiej podstawie zostałem zwolniony.

Czy pod jakimkolwiek względem pobyt w więzieniu mógł być pozytywnym doświadczeniem?

Muszę przyznać, że pobyt w więzieniu śledczym na Mokotowie obfitował w spotkania interesujących ludzi, w tym wielu adwokatów, a oprócz nich przedwojennych i wojennych oficerów, lekarzy. Wtedy właśnie zaprzyjaźniłem się na całe życie ze wspomnianym adwokatem Witoldem Bayerem. Obserwowałem i wspierałem jego wielki eksperyment tworzenia Ośrodka Badawczego Adwokatury i inne ambitne działania w Zespole Adwokackim przy Wspólnej 35. Widywaliśmy się wielokrotnie, rozmawialiśmy na najróżniejsze tematy. W areszcie, który Bayer przechodził dość ciężko, próbowałem podnosić go trochę na duchu. Odsiedział w nim trzy lata do 1949 r.

Po kilkunastomiesięcznym pobycie na tzw. wybiegu, bo trudno uznać ów pobyt poza więzieniem za wolność, gdyż była ograniczona, zostałem ponownie aresztowany i osadzony na Mokotowie.

 Czy tym razem wiedział pan profesor – z jakiego powodu?

Tym razem powiedzieli mi przy pierwszym przesłuchaniu, że „musimy się przyznać”. Pamiętam nazwisko oficera, który oświadczył mi tonem pełnym ubolewania: „popełniliśmy wobec was wielki błąd. Nie trzeba było was zwalniać. Mielibyście już część odsiedzianą, no a tak to zaczyna się wszystko na nowo i to się dla was źle skończy, bo pouczycie 10 lat”. Powiedział mi to pierwszej nocy. Wykorzystałem to po dwóch i pół roku bezskutecznego śledztwa, gdyż do niczego się nie przyznałem. Tymczasem oskarżono mnie o szpiegostwo. Proces odbywał się w więzieniu, czyli – jak mawiano – „na kiblu” (starsi adwokaci jeszcze wiedzą, że mówiono o takim „kiblowy proces”). Odbywał się bez udziału rodziny oraz obrońców z wyboru.

Przydzielili mi tylko jako obrońcę z urzędu Zygmunta Grossa. Było to zupełne zaskoczenie, gdyż jego o wiele lat młodsza żona – Hanna Szumańska (córka znanego adwokata i obrońcy w procesie brzeskim, zamordowanego w Oświęcimiu), z którą wziął ślub już po wojnie, była moją koleżanką z AK, o czym on wiedział. Ja nie znałem go, ale wiedziałem o małżeństwie z Hanią. Gross spotkał się ze mną i pod nadzorem strażników usiłował rozmawiać, a ja go uspokajałem: „Panie Mecenasie, niech pan będzie całkowicie spokojny. Ja bardzo niewiele pamiętam, jakiegoś szoku doznałem, do niczego się nie przyznaję, do niczego się nie poczuwam. Niech pan oformi prawnie, to co ja będę mówił. Ja się będę bronił sam”. Po rozmowie pochylił się, aby pozbierać papiery, które wypadły mu z akt. Pochyliłem się i ja, żeby mu pomóc i korzystając z chwili szepnąłem mu: „Niech się pan kłania Hani i powie jej, że jestem jaki byłem”. Ze związku adwokata Zygmunta Grossa i Hani Szumańskiej urodził się syn Jan Tomasz Gross – dziś dość dyskusyjny w polskim krajobrazie publicystyczno-politycznym, choć wnuk wybitnego mecenasa Wacława Szumańskiego.

Po wyjściu z kryminału poprosiłem mojego przyjaciela adwokata Kazimierza Ostrowskiego o opinię na temat adwokata Zygmunta Grossa. Powiedział mi: „Wiesz, on może przez pomyłkę akta zanieść do Filharmonii zamiast do sądu, bo jest bardzo roztargniony, ale człowiekiem jest dobrym. Jak nie musi – to nie zaszkodzi. A tobie zaszkodził?” Odpowiedziałem: „Nie, zupełnie mi nie zaszkodził i wspominam go bardzo serdecznie, między innymi dlatego, że usiłował przedstawiane przeze mnie racje odważnie powtarzać, choć było to źle widziane”.

W procesie dostałem wtedy 10 lat. Dlaczego o tym mówię. Otóż, kiedy w ostatnim słowie prokurator zażądał dla mnie 10 lat więzienia (akt oskarżenia, który zachował się w IPN, zatwierdziła czerwonym atramentem prokurator Helena Wolińska), powiedziałem: „Wysoki Sądzie! Właściwie rezygnuję z merytorycznych wypowiedzi, gdyż już pierwszej nocy po aresztowaniu dowiedziałem się, że dostanę 10 lat. Śledztwo trwało 2,5 roku. Nie moją jest rzeczą oceniać wyniki śledztwa, bo nie jestem prawnikiem. Jeśli jednak teraz pan prokurator żąda dla mnie 10 lat, a mnie to powiedziano pierwszej nocy, to wydaje mi się, wszelkie wypowiedzi moje są zupełnie dla Wysokiego Sądu zbyteczne, bo nie odegrają żadnej roli”. Nie obrażono się na mnie, ale za godzinę wezwał mnie oficer śledczy i powiedział mniej więcej tak:

– Kto wam powiedział o tych 10 latach?

– Kapitan Piotr Tymiński – odpowiedziałem

– Skąd znacie nazwisko?

– A co, nie macie takiego?

– Ale skąd znacie nazwisko?

– A to moja tajemnica – powiedziałem.

Dostałem 8 lat. Wezwał mnie ponownie ów oficer śledczy i powiedział:

– Tacy byliście mądrzy, a nie dostaliście 10 lat, ale 8 lat.

A ja mu na to:

– No tak, ale Wysoki Sąd nie zaliczył mi półtora. Czyli wychodzi prawie na jedno.

Tak żeśmy sobie rozmawiali jak niefachowiec z fachowcem. Dla młodszych adwokatów mogą to być ćwiczenia mentalności tamtych czasów. I w czasie tego pobytu w więzieniu miałem wielkie szczęście poznać znakomitych ludzi, a przede wszystkim zaprzyjaźnić z adwokatem Witoldem Lisem-Olszewskim. Na Mokotowie przebywałem z nim przez wiele miesięcy. Był on komendantem NOW Okręgu Radomskiego, a przed wojną prokuratorem we Lwowie. Wspaniały człowiek, z którym utrzymywałem bliskie kontakty do jego śmierci i pozostaje jedną z tych postaci, o których nigdy nie zapominam. Zapewne niektórym starszym adwokatom jest on jeszcze znany.

Poznałem też, głównie dzięki Ostrowskiemu, wielu młodszych adwokatów, jak Andrzej Rozmarynowicz. (…) Poznawałem ich stopniowo. Wspomnieć muszę tu, iż o tym, że Kazimierz Ostrowski po rozwiązaniu AK był w „NIE” wiedziało tylko dwóch ludzi: Kazimierz Moczarski i ja. Ani Moczarski ani ja nie pamiętaliśmy o tym fakcie i dlatego Ostrowski mógł być obrońcą w sądach wojskowych w czasie, kiedy my siedzieliśmy (wynikało to z przedwojennej znajomości z działaczem komunistycznym, któremu udzielił wówczas porady prawnej, a teraz tamten był szefem nadzoru sądownictwa wojskowego i kazał wpisać Ostrowskiego na listę obrońców wojskowych), a potem przez lata bronić w procesach politycznych, np. w procesie Franciszka Niepokólczyckiego.

Co wydarzyło się po opuszczeniu więzienia na Mokotowie?

Gdy wyszedłem, stałem się sprawdzonym przyjacielem, niezawodnym w godzinach próby. Przyjaźń z Ostrowskimi przeniosła się na zmarłą już jego córkę, a potem na wnuczkę.

Opowiadał pan profesor o doświadczeniach w roli oskarżonego. Czy z wymiarem sprawiedliwości w tamtym czasie miał pan do czynienia także w inny sposób?

W więzieniach komunistycznych byłem tylko raz świadkiem. Doprowadzono mnie z celi i usiłowano użyć jako świadka oskarżenia w procesie „Miecza i Pługa”. Zachowałem się w taki sposób, że adwokat Winawer, który bronił jednego z oskarżonych, opowiedział o mnie Zofii Rudnickiej z Żegoty wł. Pauliny Husman z Drohobycza (potem prawej ręce Leona Chajna) jako fenomenie, bo zostałem przed sąd doprowadzony w drelichu jako więzień karny. Jako świadek oskarżenia zostałem zapytany o personalia, po czym zapytałem pokornie: „Wysoki Sądzie, czy ja mógłbym złożyć oświadczenie”. „No proszę” – powiedzieli. „Chciałem oświadczyć, że ja żadnej z tych osób co tu siedzą nie znam, w życiu ich nie widziałem, nie wiem jak się nazywają, nic o nich nie wiem. Chciałbym, żeby Wysoki Sąd nie trudził się zadawaniem mi pytań w sprawach, których, szkoda czasu, o których ja nic nie powiem”. Zaraz potem wyrzucono mnie z sali.

Adwokat Winawer opowiedział swoim znajomym o przypadku więźnia politycznego, który ma 8 lat za szpiegostwo i który się tak zachował. Rozeszło się więc, że ja sobie siedziałem i uzyskiwałem zaufanie u różnych ludzi. Kiedy przyszedł Polski Październik i wielu ludzi wyszło z więzień, w tym Kazimierz Moczarski, to Aniela Steinsbergowa wciągnęła mnie na świadka obrony we wznowionym procesie Moczarskiego. Wówczas, tj. w grudniu 1956 r. poszedłem na Leszno i pozwoliłem sobie opowiedzieć, jakimi metodami werbowano ludzi, m.in. jak werbowali oficerowie gestapo do składania zeznań przeciwko działaczom podziemia, a ponieważ Moczarski siedział za współpracę z Niemcami z tego samego dekretu, z którego skazano esesmanów, to trzeba było podejmować tematy trochę poboczne. Sąd był wtedy szalenie łagodny. Był to Sąd Wojewódzki, gdyż kolaboracja nie podlegała sądownictwu wojskowemu. Sąd na Lesznie i przewodniczący Ziemba zachowywali się przyzwoicie. Mogłem mówić, co chciałem. Wtedy znów zyskałem sobie sympatię pewnej grupy.

W tym czasie przyszedł do mnie adwokat Winawer i powiedział: „Wie Pan, pan nie dostał żadnego odszkodowania. Może ja dla pana wyprocesuję odszkodowanie”. I wkrótce uzyskał siedemdziesiąt kilka tysięcy złotych polskich odszkodowania. Potem z Winawerem byliśmy w bardzo dobrych stosunkach.

Gdy przyszły już działania nowej opozycji, moim czołowym obrońcą był adwokat Jan Olszewski. Bronił mnie w 1979 r. przed Komisją ds. Wykroczeń w Warszawie w II instancji. Uzyskaliśmy najgorszy możliwy wyrok (chciałem zamienić wysoką grzywnę na areszt – bez skutku, choć sądzonemu razem ze mną Naimskiemu udało się), ale Mecenas Olszewski, bardzo sympatyczny człowiek, przemawiał od serca i wygłosił wspaniałą mowę. Bardzo miło to wspominam. Do dziś bardzo go lubię, niezależnie od poglądów i posunięć politycznych, które może mnie tylko trochę dziwią. Dodać muszę, że zawsze uważałem go za człowieka lewicy. Mecenas Olszewski jest przecież siostrzeńcem Okrzei. Poznałem go przez Jana Józefa Lipskiego. Wymieniam go serdecznie. Do moich autentycznych przyjaciół zaliczam także Wiesława Chrzanowskiego, z którym mnie w życiu wiele łączyło. Adwokatem miał on ciągle zostać, ale z powodów politycznych minister odmawiał wpisu. Wyspecjalizował się z prawa spółdzielczego i zajmował różnymi sprawami spółdzielczości – najczęściej społecznie.

Czy o kimś jeszcze chciałby pan profesor wspomnieć?

Już w wolnej Polsce trafiłem w jednej kadencji do Senatu, gdzie szczególnie zaprzyjaźniłem się z adwokatem Krzysztofem Piesiewiczem, z którym zawsze się dobrze rozumiałem i do dziś zawsze myślę o nim bardzo serdecznie. Na koniec chciałbym wrócić jeszcze do PSL-u. Jak wspomniałem, Stefan Korboński nie żyje już od prawie dwudziestu lat. Nie żyją też Karol Pędowski i Józef Fabijański – niegdyś radcowie prawni PSL-u. Żyje natomiast mój miły, nieco starszy kolega, ostatni poseł PSL wybrany 1947 r. wśród tych 28, których mimo fałszerstwa dopuszczono do Sejmu na pokaz – Stanisław Laskowski. Ma ledwie dziewięćdziesiąt kilka lat i mieszka na Żoliborzu. Udziela się mało, bo nawet nie był na kongresie PSL-u, ale żyje i podobno głowę ma trzeźwą. Mieliśmy z nim też niemało różnych wspaniałych przeżyć w przeszłości.

To spotkanie jest jak przyspieszony wykład historii adwokatów, a co za tym idzie – także adwokatury.

Przepraszam za nadużycie czasu. Mówiłem dużo, ale szybko.

 

Rozmowy, której nie było, nie przeprowadziła Joanna Parafianowicz, wykorzystując przy tym fragmenty wystąpienia pana profesora Władysława Bartoszewskiego wygłoszonego podczas obchodów 90-lecia Odrodzonej Adwokatury Polskiej w 2009 r. , spisanego przez Adama Redzika.

Udostępnij wpis
Ostatni komentarz

Napisz odpowiedź do Publicystyka - adwokatjoannaparafianowicz.pl Anuluj odpowiedź